Mówi Tomasz Stockinger
Moja przygoda z tenisem rozpoczęła się dość późno, bo dopiero gdy miałem 43 lata. Właśnie skończyliśmy pierwszy sezon entuzjastycznie przyjętego „Klanu”, a ja otrzymałem zaproszenie do wzięcia udziału w turnieju tenisowym dla VIP-ów. Uprzedziłem organizatorów, że nigdy nie trzymałem nawet rakiety w ręce, ale to ich nie zniechęciło i podtrzymali zaproszenie. Wziąłem wtedy udział w tamtych rozgrywkach i powiem szczerze, że poszło mi fatalnie, kompromitowałem się w zasadzie w każdym meczu. Można więc powiedzieć, że moje początki z tenisem były dość upokarzające, ale przetrwałem ten okres i dość szybko pokochałem tę dyscyplinę sportu. Tamte wydarzenia zadziałały na mnie niezwykle mobilizująco, zawziąłem się i postanowiłem sobie, że nauczę się grać w tenisa.
Relacja na lata
Jako całkowity laik uważałem jeszcze, że ta dyscyplina jest niezwykle prosta, a wykonywaniu uderzeń nie towarzyszy żadna większa filozofia. Z czasem zacząłem doceniać znaczenie antycypacji, wyczucia geometrii kortu i panowania nad własnymi emocjami podczas gry. Tenis z zewnątrz może wydawać się łatwy i dla niektórych wręcz nudny, ale kryje się za nim zdecydowanie więcej i właśnie to jest najpiękniejsze. Związek z tenisem to relacja na lata, bo musi minąć sporo czasu zanim odnotuje się faktyczne postępy w swojej grze. Nikt nie może powiedzieć, że nauczył się już grać w tenisa. Zawsze jest coś do poprawienia i jednym z wyznaczników dojrzałości zawodnika jest jego świadomość o własnych mankamentach i słabościach.
Teraz mogę się już pochwalić całkiem solidnym stażem, bo za mną osiemnaście sezonów grania. Dyscyplina mnie zafascynowała, zacząłem śledzić wyniki meczów, oglądać turnieje i można powiedzieć, że pochłonęło mnie to w całości. Tenis stał się też w pewnym sensie bardzo ciekawym sposobem na życie towarzyskie, bo kilka razy w roku mam przyjemność uczestniczyć w turniejach dla artystów. Zawsze spotykam się tam z ogromną życzliwością i z wielką chęcią biorę udział w tego typu imprezach. Nie inaczej było podczas organizowanego przeze mnie tenisowego sylwestra. Postanowiliśmy kiedyś właśnie w taki sposób wejść w nowy rok i muszę przyznać, że pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Przygotowaliśmy rozgrywki na dwanaście par, a formuła zakładała, że partnerzy wymieniają się w zespołach i każdy liczy swoje punkty indywidualnie. Trzymaliśmy się dzielnie i udało nam się zręcznie połączyć rozgrywki tenisowe z sylwestrowymi tańcami. Bawiliśmy się do szóstej rano i wszyscy wychodziliśmy z imprezy tak wypoczęci, że pozostawało tylko odpowiedzieć sobie na pytanie, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem.
Przede wszystkim ciężka praca
Według mnie wielką zaletą tenisa jest to, że to dyscyplina rodzinna, która kształtuje charakter. Czasami upokarza, uczy cierpliwości i pokory. Nie ma skróconych dróg i szybkich postępów. Trzeba odpracować swoje i małymi kroczkami poprawiać swoje umiejętności. Tenis wybacza też wiek. Można być grubo po siedemdziesiątce, a dalej z powodzeniem biegać po korcie i mieć z tego ogromną frajdę. Która inna powszechnie uprawiana dyscyplina daje takie szanse?
Kiedy zacząłem się interesować tenisem, to największe sukcesy odnosił Pete Sampras. Później era się zmieniła i oglądałem Andre Agassiego oraz fenomenalnych Rogera Federera i Rafaela Nadala. Śledzenie tych zawodników w akcji było ogromną przyjemnością. Zawsze ciekawią mnie też nowe talenty, które pojawiają się na wielkiej scenie. Lubię patrzeć nie tylko na grę, ale też na zachowanie młodych tenisistów. Przyglądam się ich reakcjom, mimice oraz temu, jak zachowują się pod presją i próbuję ocenić, jak wielką karierę będą mogli zrobić. Kilka lat temu spodobał mi się jeden osiemnastoletni chłopak i od razu powiedziałem, że będą z niego ludzie. Był dojrzały, opanowany i skoncentrowany na osiągnięciu sukcesu poprzez ciężką pracę. Ten gość nazywał się Dominic Thiem i teraz na stałe zagościł już w najlepszej dziesiątce rankingu ATP.
Spektakl na korcie
Mecz tenisowy zawsze kojarzy mi się z widowiskiem teatralnym. Jest dwóch aktorów, którzy odgrywają główne role, a scenariusz jest naszkicowany tylko w zarysie. Wszystko dzieje się na żywo, przy niewidzialnej osobie reżysera. Koncentracja i skupienie, jakie mają miejsce podczas tych najważniejszych na świecie meczów, to coś, czego jako aktor tym zawodnikom zazdroszczę. Na samym stadionie podczas finału turnieju wielkoszlemowego jest około dwudziestu tysięcy osób, a kolejne dziesiątki czy setki milionów śledzą kortowe wydarzenia przed telewizorem. Gdy próbuję sobie wyobrazić tę skumulowaną energię tak wielu spojrzeń na pojedynczych ruchach każdego z graczy, to nie dziwię się, że ci dwaj wielcy bohaterowie potrafią ją wykorzystać i wznieść się na tak wysoki poziom grania.
Później człowiek przyjeżdża na turniej Pekao Szczecin Open, siada na trybunie kortu centralnego i ogląda w akcji znakomitych zawodników, którzy grają na fantastycznym poziomie. Ta piłka lata tak szybko i spada tak blisko linii, że trudno sobie wyobrazić, jak wygląda na żywo mecz, w którym biorą udział tacy Federer czy Nadal. Tam przecież ten poziom musi być jeszcze wyższy, a gra bardziej efektowna. Pamiętam też jeden z moich pierwszych przyjazdów do Szczecina, czyli rok 2002, kiedy na korcie prezentował się Nikołaj Dawidienko. Rosjanin był bardzo niepozorny i właściwie nikt nie brał pod uwagę, że może ten turniej wygrać. Pokazał jednak wielką klasę, bo nie grał efektownie, ale za to niezwykle efektywnie. Niby nie miał mocnego serwisu, ani szczególnych warunków fizycznych, a i tak rozgrywał mecze w taki sposób, że za każdym razem schodził z kortu jako zwycięzca. Pokonał wtedy w finale Davida Sancheza i rozpoczął swój marsz do trzeciego miejsca w rankingu ATP.
W Szczecinie jak w zegarku
Z Pekao Szczecin Open łączą mnie w zasadzie same dobre wspomnienia. We wrześniu ubiegłego roku świętował swoje dwudziestopięciolecie, a ja pierwszy raz wziąłem udział w tej imprezie w roku 2000, czyli w ósmej edycji. Przez ten czas turniej stale się rozwijał i bardzo widoczne było ciągłe dążenie do perfekcji przez organizatorów. W tej chwili wszystko jest dopięte na ostatni guzik, a nad sukcesem Pekao Szczecin Open rokrocznie czuwa cała, pełna sprawdzonych ludzi, drużyna – od tych na samej górze, aż po hostessy czy dzieci do podawania piłek. Wszystko działa jak w zegarku i co niezwykle warte podkreślenia, odbywa się w cudownej, przyjaznej atmosferze. Do tego dochodzą jeszcze imprezy towarzyszące, czyli nasze zmagania, turnieje dziennikarzy i VIP-ów oraz wspaniały festiwal muzyczny, gdzie za każdym razem można trafić na jakiś klimatyczny koncert. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że my artyści, będziemy w tego tenisa grali tak długo, jak tylko będziemy mogli i jak nam się będzie chciało. A mam nieodparte wrażenie, że zdecydowanie dłużej nam się będzie chciało niż będziemy mogli!