Otwarci na miłość w każdym wieku
Felieton Jarosława Marendziaka
Pekao Szczecin Open to dla mnie coś osobistego z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że właśnie dzięki niemu i ludziom go przygotowującym mogłem odnaleźć swoje miejsce w tenisie, pokochać ten sport, odkryć w nim to, co niesie ze sobą najpiękniejszego.
Po drugie, był okazją do podziwiania karier kilku wyjątkowych postaci, w tym przede wszystkim naszych rodzimych tenisistów. Po trzecie, jest wartością budowaną przez lata, której nie warto zaprzepaścić. Przez 25 lat challenger wychowywał nie tylko graczy, lecz także kibiców, a w tym gronie dziennikarzy i fotoreporterów. Wydarzenie rosło wraz z nami, stawiało coraz odważniejsze kroki w świecie, a my podążaliśmy za nim. To właśnie za sprawą tego turnieju chwyciłem za rakietę. W wieku, aż głupio się przyznać, 30 lat.
Miało to miejsce na początku XXI wieku, podczas jednego z nocnych turniejów dla dziennikarzy. Koledzy nie pozostawili mi wyboru. „Grasz i tyle”. I jestem wdzięczny, że te gry odbywały się bardzo późną nocą, bo to, co wtedy prezentowałem, wołało o pomstę do nieba. Ale właśnie po tym wydarzeniu zacisnąłem zęby i postanowiłem zrobić na korcie kolejne małe kroczki. Cóż, tenis ma to do siebie, że szybko wciąga, bowiem pierwsze sukcesy (w postaci prawidłowego ustawiania się czy składania do uderzenia) przychodzą szybko. Później jednak staje się „nadętą panną”. Trudno po pierwszym kroku zrobić na skróty kolejny. Wymaga to czasu, cierpliwości, konsekwencji i samozaparcia. I choć to moment wyjątkowo trudny, chyba jednak w tym sporcie szczególnie urzekający. Kto w te sidła wpadnie, kto się im podda, odnajdzie miłość do grobowej deski (zapewne ku rozpaczy niejednej rodziny). Bo tenis nie daje o sobie zapomnieć, wciąga jak nałóg, umożliwia rozgrywanie pojedynków jeden na jeden, dwóch na dwóch, po których niezależnie od wyniku czuje się ogromną fizyczną satysfakcję.
Przy okazji odkrywania tajników tenisa na korcie zmieniało się także moje podejście do wyczynowego sportu. Odkrywałem na zawodowych arenach bojowników, którzy swoim stylem gry bądź bycia potrafili mnie prawdziwie zauroczyć. Przepięknie grający Stefan Edberg, ze swoją klasyczną strategią „Serve and Volley”, powoli odchodził w zapomnienie. Technikę wypierała siła, znakomite przygotowanie fizyczne i pewne szaleństwo na korcie, które tworzyło mieszankę nieobliczalną. Stąd podziw dla wyjątkowego bekhendu Andre Agassiego, przez moment nużąca era zwycięstw Rogera Federera, zaskoczenie z nadejściem niezniszczalnego Rafy Nadala. I tu też przechodziłem metamorfozy. Nigdy tak bardzo nie kibicowałem Szwajcarowi, jak w ostatnich latach. Nigdy nie podniecał mnie styl Novaka Djokovicia, do momentu, gdy nie dostrzegłem jego wyjątkowej umiejętności sprzedawania dyscypliny w trakcie niekonwencjonalnych spotkań z dziećmi, kibicami, innymi tenisistami. Dziś tenis potrafię oglądać nocami, przyglądać się pojedynkom, których wynik znam od dawna. Bo dostrzegam niuanse, które przed laty uciekały, bo rozpoznaję zagrania wybitne, niepowtarzalne. Tak wydawać by się mogło niewiele, a tak dużo, jeśli chodzi o rozumienie sportu, który mnie przez tych kilkanaście ostatnich lat zwyczajnie wchłonął.
Szczecińskie święto tenisa niesie ze sobą jeszcze jedną wartość, o której często zapominamy. Możliwość uczestniczenia i oglądania na żywo pierwszych, jakże ważnych, kroków młodych ludzi w zawodowym sporcie. Czasami w ten sposób prezentowały się jednostki obdarzone talentem, potrafiące przełożyć go na skuteczną grę. Pamiętam pierwsze próby młodziutkiego Marcina Matkowskiego. Nastolatka, który bez kompleksów starał się wydzierać z otrzymywanych szans jak najwięcej. Jego przerywany deszczem mecz, jego nerwy i już wtedy sporą wytrzymałość na presję trybun, które za wszelką cenę domagały się zwycięstwa. Mecze Bartka Dąbrowskiego z dużą liczbą własnych komentarzy tenisisty, singlowe starcia ambitnego Łukasza Kubota, który na korcie stawał się prawdziwym walczakiem, poza nim nadal pozostając wyciszoną jednostką. Kto wtedy odważyłby się powiedzieć, że właśnie on sięgnie po tytuły wielkoszlemowy, z wygraną po niewiarygodnym meczu na kortach Wimbledonu? A jednak stało się, ku naszej wielkiej radości. To dzięki szczecińskiemu turniejowi rozpoczęła się na dobre kariera pary Matkowski-Fyrstenberg. Pierwsza wygrana dała punkty i wiarę we własne siły. Kolejne były tylko potwierdzeniem tej pierwszej lekcji. To tutaj, właśnie wtedy, chłopcy podjęli decyzję o wspólnej grze, która doprowadziła ich na szczyty męskiego tenisa, na czele z finałami w ATP World Tour Finals i US Open. Aż trudno uwierzyć, że Mariusz właśnie w Szczecinie zakończył swoją karierę! Ten czas upłynął jednak zbyt szybko. Mam wrażenie, że trybuny kortu centralnego oddawały im zawsze to, co zdobyli tym pierwszym zwycięstwem. Drugi i trzeci triumf był potwierdzeniem ich wielkich możliwości i stał się zapewne natchnieniem dla innych, prowadzącym do kilku wspaniałych pojedynków, choćby w Pucharze Davisa.
Jestem pewien, że tegoroczny turniej znów pozwoli odkryć nowe „gwiazdki” światowych kortów i kolejne pokolenie zdolnych Polaków. Bo tradycji trzeba być wiernym, a minione ćwierć wieku ciężkiej pracy na to zasługuje. Tenis na żywo jest w odbiorze zupełnie innym, bardziej wzniosłym wydarzeniem niż oglądany na ekranie. Dlatego tak trudno wyobrazić sobie dziś wrzesień bez Pekao Szczecin Open.